Kuchenek i menażek turystycznych jest od groma i ciut. Od całkiem tanich chińskich patyczaków za 40pln (są zadziwiająco sprawne), do profesjonalnie drogich zestawów zbudowanych z uranu i pajęczej nici. Trzeba sobie to jakoś wypośrodkować cena vs użyteczność vs jakość.
Udało się zakupić menażkę z przeceny w Decathlonie, o taką: https://www.decathlon.pl/menaka-aluminiowa-dla-1-osoby-id_8246405.html . Cena regularna to 99pln, ale w listopadzie/grudniu, obniżają na 69 - i uważam że to maksymalna kwota jaką można dać za dwa aluminiowe garnki.
Co ciekawe, ta menażka jest niemal identyczna (nie ma dziubka), jak ta: Optimus Terra Weekend HF. Tyle że ta profesjonalna kosztuje w przecenie 134pln. Czyli dwa razy więcej.
Do kompletu trzeba dorzucić palnik. Najpierw miał być BT-3000 za 40pln, bo jest zacny. Ale okazało się że ma łapki za krótkie żeby trzymać radiator. Pomogli sąsiedzi z południa - firma MEVA. Która poza gazownictwem przemysłowym, robi też dla turystyki. Na serwisie aukcyjnym, ich kuchenka HIKER, kosztuje 82pln. Co ciekawe, jest niemal identyczna z kuchenką Optimus Crux, którą w mega promocji można kupić za 130pln
Można więc skompletować zestaw za 151pln, zamiast za 260pln. Co cieszy.
UWAGA: Gwinty w kartuszach teoretycznie są takie same, w praktyce bywa różnie. Kuchenka przetestowana z :
- Optimus Energy 440 i 230 - działa poprawnie (zielone butle)
- Power Gaz 450 i 220 - działa poprawnie (szare butle)
- Providusit 220 (granatowe) - NIE DZIAŁA - na końcu gwintu dodali przetłoczenie, i zaworek w kartuszu się otwiera ledwo ledwo.
Lekkie kuchenki, mają jedną wadę, brak wiatrochronu, jak widać powyżej. Oczywiście można poukładać graty dookoła, żeby zrobić wiatrochron. Albo znowu kupić 'profesjonalny' windshield za 50-80pln. Tak, za kilka aluminiowych listków, firmy śpiewają taką kwotę.
Masz rozum i... ręce to kombinuj. Dwie puszki po piwie, gumowa bransoletka i dziesięć minut pracy. W efekcie powstał bardzo lekki prototyp wiatrochronu.
Ciężko tu wdawać się w szczegóły. Bransoletka na kartuszu, dociska do niego dwa wycinki ze ścianek puszek. Od góry trzeba zrobić trzy małe podcięcia na łapki kuchenki, od dołu przynajmniej jedno na pokrętło. Tutaj uwaga, na lato lepiej zrobić trzy duże pocięcia od dołu, żeby butla się nie rozgrzewała.
Po ustawieniu i zalaniu, można gotować. Idzie to naprawdę ekspresowo.
Po skończeniu gotowania, trzeba wyłączyć gaz, dać zestawowi pięć minut na wystygnięcie i można pakować.
Co do dziur od dołu. Jak się zrobi tylko wycięcie na pokrętło, to butla dość silnie się nagrzewa od promieniowania z palnika. Dlatego na lato, lepiej wyciąć więcej bo i tak jest ciepło. Za to na zimę, lepiej zostawić więcej materiału i polepszyć warunki palenia.
EDIT:
"Jeśli nie potrafisz czegoś wyrazić cyframi, to znaczy że nic o tym nie wiesz" - Kelvin.
Nie było rady, trzeba było zrobić DOE i określić wpływ osłony na gotowanie.
Warunki eksperymentu:
Menażka napełniana 0,6litra wody kranowej, grzana do stanu zagotowania. Kuchenka ustawiana na 3,5 obrotu (max to 4,5 obrotu). Gotowanie pod przykryciem górną częścią menażki. Pomiędzy każdym testem 10 minut ustalania temperatury do poziomu otoczenia. Woda zalewana za każdym razem nowa. W trakcie testu na zewnątrz, kuchenka ustawiona na plastikowym stoliku. Słaby wiatr 2-5km/h (bez osłony widać ze ma wpływ na płomień)
Sześć testów, w kolejności jak poniżej:
- Piwnica, temp 15 stopni, bez osłony -- 135 sek
- Ogródek +/-0 stopni, bez osłony - 184 sek
- Ogródek +/-0 stopni, z osłoną - 153 sek
- Ogródek +/-0 stopni, z osłoną - 157 sek
- Ogródek +/-0 stopni, bez osłony - 196 sek
- Piwnica, temp 15 stopni, bez osłony - 145 sek
Taka kolejność pozwala uniknąć wpływu zmiany ilości gazu w kartuszu.
Wykresów robić nie będę, ale z prostych przeliczeń wychodzi:
Gotowanie na zewnątrz bez osłony - 5min 15 sek/ litr, z osłoną 4min 10 sek - czyli różnica na poziomie 20-25 procent. Gotowanie wzorcowe - 3min50sek.
Dało się wyraźnie zaobserwować, że dość mocno podgrzewa kartusz - już po
kilkudziesięciu sekundach płomień wyraźnie się zwiększał, czyli rosnące
ciśnienie wypycha gaz szybciej.
Wniosek
- osłona daje i to dużo jeśli chodzi o czas gotowania
- prawie zrównuje czas z gotowaniem wewnątrz.
- z osłoną ostrożnie, przypuszczam że gotowanie w pomieszczeniu z założoną osłoną przegrzałoby kartusz.
Strony
▼
piątek, 7 grudnia 2018
sobota, 27 października 2018
Bułgaria - wycieczka z górami i historią w tle (trochę wody też jest).
Tym razem szefostwo nie ukrywało. Sprawa jest poważna, więc jedziecie we dwójkę. Miałem wprawdzie niejasne wrażenie że nie do końca ufają mojemu rozsądkowi i umiejętności prowadzenia samochodu, ale we dwójkę raźniej. Macie więc po sto kolumbijskich pesos na łeb, bilet lotniczy i nocleg w najbliższym hotelu w okolicy. Budżet jak u Jamesa Bonda w Casino Royale.
Pobudka w niedzielę o drugiej trzydzieści. Kawa, taksówka, lotnisko. Wylot o szóstej pięć, do Frankfurtu. Przesiadka i lecimy do Sofii. Około czternastej byliśmy na miejscu. Dla porządku trzeba było popchnąć zegarki o godzinę do przodu (w końcu egzotyczny kraj), wziąć auto z wypożyczalni i w drogę.
Przejazd przez Sofię, jest intrygujący. Z jednej strony, pokomunistyczne blokowiska w na wpół agonalnym stanie, z drugiej - dużo nowych budynków, dobre drogi i ogólna sympatia otoczenia.
Droga na Petricz - to jak rajza bez Sosnowiec - czyli droga na zatracenie. Pierwsza połowa, całkiem ok, ale potem wjeżdża się w góry. Droga leci wężykiem, tubylcy lecą stówką, wyprzedzają na trzeciego, zajeżdżają drogę i takie tam atrakcje. Do tego ograniczenia prędkości i masa fotoradarów.
Do hotelu dotarliśmy chwilę po piątej. Zmęczenie i jet lag zrobiły swoje - spać.
Poniedziałek rano, pobudka o piątej. Na dworzec ciemno, ale spać się nie chce. Idę na spacer. Hotel ulokowany jest poza miastem. Obok jest szpital, a potem już tylko polna droga.
Na ogrodzeniu tabliczka jak powyżej. Zrozumiałem tylko tyle że to strefa ochronna. Wdzięczny będę za tłumaczenie tego "leczebno kalonahodiszcze"
Błąkając się, dotarłem na stację kolejową w samym środku niczego. Dosłownie niczego. Po drugiej stronie nasypu z peronami są pola, a w pobliskim lasku jedno czy dwa domostwa. Stacji nie ma nawet ma mapach google ;). Ale pociągi się tam zatrzymują.
Poszedłem trochę w czarną pustkę - mapa pokazywała że w okolicy jest rzeka. Niestety drogi w rzeczywistości nijak nie pasowały do tego co podpowiadał telefon. Zostało więc wrócić do hotelu na śniadanie (serwowali dopiero od ósmej) i jechać do pracy.
Na kolejne wyjście udało się załapać późnym popołudniem. Znając drogę, szliśmy żwawiej i udało się dojść do rzeki.
Rzeka typowo górska, płytka, szeroka, dno i brzegi wysypane otoczakami. Szerokość, może trzydzieści metrów, ale po ukształtowaniu brzegu, widać że czasem jest kilka razy szersza.
Płynie wartko w stronę Grecji, kilka kilometrów dalej jest granica.
W środę zmienialiśmy lokalizację, z Petricz do Plovdiv przez Sofię. Jest wprawdzie alternatywna droga, przez góry, ale wszyscy ją nam odradzali.
Ponad osiemdziesiąt kilometrów takiej drogi. O dziwo, bez większych wzniesień. Zrobili ją na płasko, obcinając niektóre góry.
Przycinanie gór, zostawia niestety takie ostre stoki nad jezdnią.
Na postoju zdjęcie rzeki, tej samej która później dociera do Petricz. Mniej więcej od tego miejsca zaczynają się spływy pontonowe i kajakowe.
Do Plovdiv dotarliśmy na tyle wcześnie że można było wyjść na miasto pozwiedzać. Wyjście było zupełnie bez pomysłu, bo nie sprawdziliśmy co w mieście jest do oglądania.
I dlatego było wielkim zaskoczeniem. Z hotelu przez rzekę, a zaraz po drugiej stronie, na górze widać ruiny na szczycie góry.
Dojście na górę, przez takie właśnie ładne uliczki.
Z góry, widok na miasto. Z twierdzy zostały tylko fundamenty, ale planują ją odbudować.
Schodząc z ruin, weszliśmy coś zjeść. W knajpie łaził oto taki młody kot. Tam wogóle wszędzie są koty. Wypasione, zadbane i bardzo pewne siebie. Jedzenie średnio przypadło mi do gustu. W teorii placek ziemniaczany z serem. Tyle, że zarówno placek jak i ser były lekko kwaskowate, i doprawione szałwią (chyba). Zjadliwe, ale nasz placek po zbójnicku dużo lepszy.
Schodząc dalej, taki o to zabytkowy słupek. Całe to wzgórze jest zabytkowe. Kamienice pobudowane na fundamentach tysiącletnich budynków...
Ogromne zaskoczenie. Najstarszy na świecie grecki teatr jest w Bułgarii.
Najstarsze Bułgarskie gimnazjum
Wieża kościoła prawosławnego.
Kolejny zabytek, elegancko wkomponowany w skrzyżowanie na deptaku.
Mury obronne z czasów Marka Aureliusza.
Fontanna przed urzędem miejskim.
Śpiewające fontanny. Niestety, czynne były tylko te małe (na pierwszym planie). Fontanna główna, ta w tle która wygląda jak basen miejski, jest uruchamiana tylko od święta.
I jeszcze taka ciekawostka, kładka dla pieszych, obudowana sklepami po obu stronach.
Centrum miasta, jest spokojne i bezpieczne. Nawet po zmroku ludzie chodzą, dzieciaki biegają, sklepy są czynne.
Ciekawostka : jest to najdłużej, w sposób ciągły zamieszkane miasto w Europie. Ponad dwa tysiące lat. Historia jest tu widoczna na każdym kroku. Masa pomników, monumentów, zabytkowych budowli. Mają bardzo dobre podejście do przeszłości- starają się ją zachować jej ślady jak tylko się da. Stąd, górujący nad miastem pomnik Żołnierza Radzieckiego, nie został wyburzony po upadku komunizmu. Zresztą, dla miasta które ma tysiąclecia spisanej historii, komunizm był zaledwie krótkim epizodem. Nie gorszym niż najazdy Gotów czy innych barbarzyńców.
Wyjazd choć ciężki, bardzo udany.
Podpowiedzi dla jadących tam:
- Napisy są z reguły w dwóch alfabetach. W miastach są również angielskie tłmaczenia.
- Fonetycznie język nie jest podobny do naszego, ale jeśli ktoś zna cyrylicę, większość napisów odczyta i zrozumie.
- Waluta to lewy, jeden lew kosztuje ok 2pln. Po przeliczeniu, ceny podobne, ale nieco niższe niż u nas.
- Na zwiedzanie Plovdiv trzeba zarezerwować ze trzy dni, żeby zobaczyć wszystko.
- Zwiedzanie Petricz, nie ma większego sensu. Małe miasteczko, ładne, ale bez ciekawych rzeczy.
- Północna część miasta, to niestety blokowiska i strefy przemysłowe, nic ciekawego.
- Góry w paśmie południowym nie za bardzo wyglądają na turystyczne. Strome, kamieniste, dużo osypisk. Na północy jest znacznie lepiej. Są to w większości góry wysokie, pasma powyżej 2,5km.
- Pogoda ja na październik, bardzo dobra. Nad ranem +2, ale już o dziesiątej +22.
- Kraj jest jeszcze bardzo kontrastowy. Z jednej strony historyczny wygląd, jak u naz w Krakowie bądź Toruniu, z drugiej, dużo agencji towarzyskich i kasyn. Przy czym są to przybytki na wizualnym poziomie naszych lat 90.
- Hotele tanie, ale z niskim standardem. Standard taki jak u nas jest w hotelu 2,5/3* jest tam dostępny dopiero w 4* hotelu.
Pobudka w niedzielę o drugiej trzydzieści. Kawa, taksówka, lotnisko. Wylot o szóstej pięć, do Frankfurtu. Przesiadka i lecimy do Sofii. Około czternastej byliśmy na miejscu. Dla porządku trzeba było popchnąć zegarki o godzinę do przodu (w końcu egzotyczny kraj), wziąć auto z wypożyczalni i w drogę.
Przejazd przez Sofię, jest intrygujący. Z jednej strony, pokomunistyczne blokowiska w na wpół agonalnym stanie, z drugiej - dużo nowych budynków, dobre drogi i ogólna sympatia otoczenia.
Droga na Petricz - to jak rajza bez Sosnowiec - czyli droga na zatracenie. Pierwsza połowa, całkiem ok, ale potem wjeżdża się w góry. Droga leci wężykiem, tubylcy lecą stówką, wyprzedzają na trzeciego, zajeżdżają drogę i takie tam atrakcje. Do tego ograniczenia prędkości i masa fotoradarów.
Do hotelu dotarliśmy chwilę po piątej. Zmęczenie i jet lag zrobiły swoje - spać.
Poniedziałek rano, pobudka o piątej. Na dworzec ciemno, ale spać się nie chce. Idę na spacer. Hotel ulokowany jest poza miastem. Obok jest szpital, a potem już tylko polna droga.
Na ogrodzeniu tabliczka jak powyżej. Zrozumiałem tylko tyle że to strefa ochronna. Wdzięczny będę za tłumaczenie tego "leczebno kalonahodiszcze"
Błąkając się, dotarłem na stację kolejową w samym środku niczego. Dosłownie niczego. Po drugiej stronie nasypu z peronami są pola, a w pobliskim lasku jedno czy dwa domostwa. Stacji nie ma nawet ma mapach google ;). Ale pociągi się tam zatrzymują.
Poszedłem trochę w czarną pustkę - mapa pokazywała że w okolicy jest rzeka. Niestety drogi w rzeczywistości nijak nie pasowały do tego co podpowiadał telefon. Zostało więc wrócić do hotelu na śniadanie (serwowali dopiero od ósmej) i jechać do pracy.
Na kolejne wyjście udało się załapać późnym popołudniem. Znając drogę, szliśmy żwawiej i udało się dojść do rzeki.
Rzeka typowo górska, płytka, szeroka, dno i brzegi wysypane otoczakami. Szerokość, może trzydzieści metrów, ale po ukształtowaniu brzegu, widać że czasem jest kilka razy szersza.
Płynie wartko w stronę Grecji, kilka kilometrów dalej jest granica.
W środę zmienialiśmy lokalizację, z Petricz do Plovdiv przez Sofię. Jest wprawdzie alternatywna droga, przez góry, ale wszyscy ją nam odradzali.
Ponad osiemdziesiąt kilometrów takiej drogi. O dziwo, bez większych wzniesień. Zrobili ją na płasko, obcinając niektóre góry.
Przycinanie gór, zostawia niestety takie ostre stoki nad jezdnią.
Na postoju zdjęcie rzeki, tej samej która później dociera do Petricz. Mniej więcej od tego miejsca zaczynają się spływy pontonowe i kajakowe.
Do Plovdiv dotarliśmy na tyle wcześnie że można było wyjść na miasto pozwiedzać. Wyjście było zupełnie bez pomysłu, bo nie sprawdziliśmy co w mieście jest do oglądania.
I dlatego było wielkim zaskoczeniem. Z hotelu przez rzekę, a zaraz po drugiej stronie, na górze widać ruiny na szczycie góry.
Dojście na górę, przez takie właśnie ładne uliczki.
Z góry, widok na miasto. Z twierdzy zostały tylko fundamenty, ale planują ją odbudować.
Schodząc z ruin, weszliśmy coś zjeść. W knajpie łaził oto taki młody kot. Tam wogóle wszędzie są koty. Wypasione, zadbane i bardzo pewne siebie. Jedzenie średnio przypadło mi do gustu. W teorii placek ziemniaczany z serem. Tyle, że zarówno placek jak i ser były lekko kwaskowate, i doprawione szałwią (chyba). Zjadliwe, ale nasz placek po zbójnicku dużo lepszy.
Schodząc dalej, taki o to zabytkowy słupek. Całe to wzgórze jest zabytkowe. Kamienice pobudowane na fundamentach tysiącletnich budynków...
Ogromne zaskoczenie. Najstarszy na świecie grecki teatr jest w Bułgarii.
Najstarsze Bułgarskie gimnazjum
Wieża kościoła prawosławnego.
Kolejny zabytek, elegancko wkomponowany w skrzyżowanie na deptaku.
Mury obronne z czasów Marka Aureliusza.
Fontanna przed urzędem miejskim.
Śpiewające fontanny. Niestety, czynne były tylko te małe (na pierwszym planie). Fontanna główna, ta w tle która wygląda jak basen miejski, jest uruchamiana tylko od święta.
I jeszcze taka ciekawostka, kładka dla pieszych, obudowana sklepami po obu stronach.
Centrum miasta, jest spokojne i bezpieczne. Nawet po zmroku ludzie chodzą, dzieciaki biegają, sklepy są czynne.
Ciekawostka : jest to najdłużej, w sposób ciągły zamieszkane miasto w Europie. Ponad dwa tysiące lat. Historia jest tu widoczna na każdym kroku. Masa pomników, monumentów, zabytkowych budowli. Mają bardzo dobre podejście do przeszłości- starają się ją zachować jej ślady jak tylko się da. Stąd, górujący nad miastem pomnik Żołnierza Radzieckiego, nie został wyburzony po upadku komunizmu. Zresztą, dla miasta które ma tysiąclecia spisanej historii, komunizm był zaledwie krótkim epizodem. Nie gorszym niż najazdy Gotów czy innych barbarzyńców.
Wyjazd choć ciężki, bardzo udany.
Podpowiedzi dla jadących tam:
- Napisy są z reguły w dwóch alfabetach. W miastach są również angielskie tłmaczenia.
- Fonetycznie język nie jest podobny do naszego, ale jeśli ktoś zna cyrylicę, większość napisów odczyta i zrozumie.
- Waluta to lewy, jeden lew kosztuje ok 2pln. Po przeliczeniu, ceny podobne, ale nieco niższe niż u nas.
- Na zwiedzanie Plovdiv trzeba zarezerwować ze trzy dni, żeby zobaczyć wszystko.
- Zwiedzanie Petricz, nie ma większego sensu. Małe miasteczko, ładne, ale bez ciekawych rzeczy.
- Północna część miasta, to niestety blokowiska i strefy przemysłowe, nic ciekawego.
- Góry w paśmie południowym nie za bardzo wyglądają na turystyczne. Strome, kamieniste, dużo osypisk. Na północy jest znacznie lepiej. Są to w większości góry wysokie, pasma powyżej 2,5km.
- Pogoda ja na październik, bardzo dobra. Nad ranem +2, ale już o dziesiątej +22.
- Kraj jest jeszcze bardzo kontrastowy. Z jednej strony historyczny wygląd, jak u naz w Krakowie bądź Toruniu, z drugiej, dużo agencji towarzyskich i kasyn. Przy czym są to przybytki na wizualnym poziomie naszych lat 90.
- Hotele tanie, ale z niskim standardem. Standard taki jak u nas jest w hotelu 2,5/3* jest tam dostępny dopiero w 4* hotelu.
czwartek, 13 września 2018
Francja - Lyon - wycieczka z pływaniem na dziko.
Tym razem za podróżą nie kryła się szefowa, która zleciła poprzedni, walentynkowy wyjazd, do miasta z lwem w herbie. Ot rutynowa robota. Weźmiesz sto kolumbijskich pesos, i tak jak ostatnio podszyjesz się pod sprzedawce tanich rurek do nurkowania. Zlokalizujesz i zrobisz co trzeba, a potem znikniesz
jak sen jaki złoty.
Fajnie by było.
W rzeczywistości, wyjazd to przelot najtańszym lotem, i dwa dni mozolnej pracy nad papierami. Do tego budżetowy hotel B&B. Ale, korzystając z okazji że dni ciepłe, a do jezior z hotelu niedaleko, były duże szanse że uda się popływać.
Pobudka o chorej godzinie. Trzecia zero zero. Taksówka i dosypianie w samolocie. Hotel. Ogarnięcie, spakowanie i heja w drogę .
Tym razem wybrałem trasę wzdłuż zachodniego brzegu. Z założeniem że dojdę do plaży.
Po drodze minąłem wypożyczalnie kajaków, niestety nieczynną.
Koniec końców, krętymi ścieżkami dotarłem kolo pierwszej na planowane miejsce. Plaża, poniżej i na prawo od wypożyczalni żaglówek. W sezonie jest tutaj kąpielisko.
Hyc do wody. Cieplutko, czysta, płytka. Dno kamieniste. Popływałem, w te i nazad.
Trochę wody, słońca i od razu człowiek szczęśliwy.
W niektórych miejscach jest tak płytko, że można stanąć i nakręcić film.
Większość płycizn jest oznaczona żółtymi bojami.
Po drugiej stronie, ładna, ale niestety kamienista plaża.
Na jeziorze jest sporo wysp. Wszystkie z kamienista plaża. Dużo zieleni i nieagresywnych łabędzi.
Na zachodnim brzegu klub sportowy z kajakami i małymi żaglowkami. Wypożyczalni brak, uciechy tylko dla członków klubu.
Ponad półtorej godziny luźnego pływania w pięknych okolicznościach przyrody.
Potem pieszo przez parki i stawy, droga dookoła wschodniego brzegu.
Na moście człowiek spytał mnie o drogę. Ja nie znam francuskiego, on angielskiego, ale dogadaliśmy się na tyle że zrobiłem zdjęcie wehikułu i dowiedziałem się że podróżuje do jakiegoś innego Kraju.
Lepsze to niż traktor, co nie ;)
Późnym popołudniem, zrobiłem jeszcze zakup w postaci soku, i polazłem do hotelu spać.
Drugiego dnia, udało się jeszcze popływać po osiemnastej. Tym razem na La Grande Large. I tu o mało nie zostałem rozjechany przez kajak. Model sportowy, w którym siedzi się tyłem i zasuwa. Przepłynęły między mną a bojką. Hol do bojki ma 2,5m długości, wiec to było naprawdę o pici włos. Jeszcze przed wiosłem pod wodę uciekałem ;) Chłopak był bardziej przestraszony niż ja zdziwiony.
Jeszcze kilka smaczków dotyczących budowli hydrotechnicznych, falochron z kaloryfera.
Fotka na do widzenia i do hotelu. Potem już tylko praca.
Wpis udało mi się zrobić jeszcze na lotnisku w Lyon, ale zdjęć nie dałem rady z telefonu wrzucić .
Przy okazji, we Francji potrafią całkiem elegancko zareklamować dziurę w dupie. ;)
czwartek, 9 sierpnia 2018
Ratunkowe racje żywnościowe.
Taka ciekawostka. Rosyjska racja żywnościowa, przeznaczona do tratw ratunkowych Dziewięć batoników, spakowanych do aluminiowej folii po trzy sztuki. Trzy paczki we wspólnym worku foliowym. Jest to zgodny z normą zapas żywności na trzy dni. Po 800 kcal na dzień.
Batoniki to mąka, cukier, tłuszcz i jakieś suszone owoce. Rosyjskie racje mają opinię najsmaczniejszych, ale jak dla mnie są po prostu za słodkie. Po zjedzeniu batonika, co samo w sobie jest ciężkie, trzeba wypić sporo wody.
Znacznie lepsze pod tym względem, są racje SevenOcean. Nie tak twarde, dużo mniej słodkie.
niedziela, 29 lipca 2018
Kanał Szczakowski - dzikość w sercu cywilizacji.
Dziś udało się zrobić tylko rekonesans pieszy, odcinka od zalewu Sosina do Lokomotywowni. Przez chwilę miałem nadzieję pierwszy, pierwszy, ale okazało się że chłopaki z przemsza.pl , zrobili go kajakami w zeszłym roku. Kanał wprawdzie zaczyna się w Bukownie, ale jak wynika z opisów - jest tam bardzo ciężko i pływanie jest niewiele.
Autobusem KZK dotarłem do Dworca PKP w Szczakowej. Dworzec, oczywiście w remoncie ;). Stamtąd ok półtora kilometra marszu do ulicy Bukowskiej, a potem jeszcze półtora samą Bukowską. Trzeba iść aż dojdzie się do mostu drogowo-kolejowego. Pod spodem przebiega kolejna linia kolejowa (chyba nieczynna) i sam Kanał.
Pieszo można zwiedzać na dwa sposoby. Albo zejść przed mostem, potem pod nim przejść i skręcić w lewo obok wodociągów (czerwony). Idzie się wtedy wygodną dróżką przez las, ale do kanału podchodzi się przecinkami do kilkaset metrów.
Drugi sposób (zielony), przejść przez most. 10-15m za nim, po prawej jest ścieżka w las, a potem zrujnowane schody. Schodzi się nimi właśnie na tą linię kolejową. Potem idzie się torami, które biegną dokładnie obok kanału.
Woda jest bardzo czysta. I w miarę ciepła. Dużo roślin na dnie, i sporo tataraków, ale cały czas da się płynąć.
Tak wygląda miejsce startu, w kierunku na Bukowno, czyli tam skąd płynie woda. Zarówno kajak, jak spływ wpław wyglądają na możliwe.
A tak wygląda miejsce startu, z mostu, w kierunku na Sosnowiec.
Pierwsza przeszkoda jest od razu pod mostem. Czyli 50m od startu. Tymczasowy mostek, dla pracowników remontujących most powyżej. Spokojnie do pokonania, bez żadnej dewastacji.
Jeśli zaczniemy w tym miejscu, to spływ będzie miał 3,5km długości i zajmie ok godziny**.
W połowie drogi kanał wygląda tak. Sporo roślin, ale i konkretna głębokość. Minimum 1,3metra. Brzeg z gatunku mało przystępnych. Każda wysiadka oznacza lądowanie w wodzie.
Widok na most kolejowy. Tataraki zaczynają się na poważnie dopiero za nim.
Przed samym końcem wygląda tak. Sporo tataraków, przez które trzeba się przedzierać. Na szczęście ten zarośnięty kawałek ma tylko 50m długości.
Za końcowym jazem. Chciała by dusza do raju, ale tego odcinka już nie wolno***. Jazz jest niski (60cm), i można spokojnie lądować tuż przy nim na prawym brzegu. Jest nawet wydeptana ścieżka.
Z dołu wygląda jeszcze lepiej. 600m dalej jest kolejny jazz i tam już jest wlot na ujęcie wody.
Ważna uwaga. Tam gdzie jest zaznaczony KONIEC, kończymy spływ.
Bezdyskusyjnie. Dalej zaczyna się teren wodociągów. Wodociągi to obiekt
strategiczny. Pomijając kwestie bezpieczeństwa, narażamy się na wysoką i
raczej nieuniknioną karę finansową.
Spływ się kończy prawie w samym środku niczego. Trzeba iść dróżką na prawym brzegu aż do wejścia do na teren wodociągów. Potem idzie się wzdłuż muru, następnie drogą z płyt, i dopiero jak się opuści teren ujęcia wody - czyli po 800m, można zwodować sprzęt. Do wyboru, albo jeszcze w kanale, albo już na Białej Przemszy.
Przy czym BP przepłyniemy 800m i znowu jest długa przenoska.
EDIT
Tydzień później. Skoro kanał oceniłem na zdatny do przepłynięcia wpław, podjąłem dziś taką próbę. Zabrałem ze sobą pływak, który dwa lata przeleżał w garażu.
Dojazd ten sam co ostatnio, tyle że bez błądzenia.Przeszedłem pod mostem, zwodowałem się za mostem, na wysokości pomostu od wodociągów.
Zonk. Woda do pół uda. Ale nie należy się poddawać. Ruszam do przodu. Tataraki, płycizna, tataraki, jakieś liście na wodzie. Zaraz się tego namotało do linki od pływaka.
Pół idąc, pół płynąc - do przodu.
Znowu więcej tataraków, potem głębiej płycej i jeszcze raz.
3,5 km, dwie godziny. Komary miały karnawał w Rio, środek na komary spłukał się przy pierwszym zanurzeniu.
Przed mostem kolejowym - DOŚĆ, wychodzę. Wlazłem do wody dopiero za wodociągami - 50m przed tym jak kanał wpada do BP. Płasko, bo płasko, ale nie ma roślin i da się płynąć.
Dopłynąłem do BP i trafiłem w jej chyży nurt. Lodówka. Normalnie tak zimna woda, że aż mi ręce zgrabiały i kark zgiął. Co z tego jak normalna głębokość, jak dostałem drgawek.
Dopłynąłem do kolejnego mostu kolejowego. Dłuższa chwila na zastanowienie. Może się przyzwyczaję do tej wody. Jednak nie, wychodzę. Nie dam rady płynąć, pomimo że do końca zostało może z 500m.
Do spływania wpław czy na materacu nie polecam - tylko kajak.
------------------------------
* Dla tych co marudzą że Sosnowiec to nie cywilizacja. Kanał zaczyna się w Bukownie i stamtąd bierze cywilizowane fluidy.
**Bazując na doświadczeniu, jak mówię że około godziny, to trzeba zabrać zapas jedzenia i picia na dwa dni. Dzisiaj całą trasę obskoczyłem na dwóch batonach z Deca i wodzie z kanału.
*** I pyta kajakarz Boga, Panie Bożu, wolno kajakarzu do wodociagu płynąć? A Bóg odpowiada, kajakarz nóg nie myje tylko w błocie moczy, i czeci tydzień na spływie w jednej koszuli i gaciach. Brudny łach capi, a skoro capi to nie wolno jemu w wodociagi. :)