Test

Ogromna prośba do wszystkich którzy tu zaglądają - komentujcie, to co czytacie. I jeśli możecie to piszcie skąd jesteście i jak trafiliście.

sobota, 25 czerwca 2022

Spływ Wisłą z Krakowa do Kazimierza Dolnego.

 W telegraficznym skrócie :)

Dzien 1  (kilometry od 76 do 100)

Zaczynam w Krakowie, 19 czerwca, mniej więcej koło godziny 12.00. Miejsce startu pod mostem, zaraz obok Wawelu. Skwar nieziemski - podobno najcieplejszy dzień roku. Wisła jest tu szeroka i skanalizowana. Betonowe nabrzeża po obu stronach i zapory regulujące stan wody. Dla kajakarzy do źle, bo nurtu prawie nie ma. Ale jest to niezbędne jeśli nadal chcemy mieć Kraków. Jeśli ktoś powątpiewa... polecam poszukac dwóch rzeczy. Starych zdjęć niskiej Wisły w latach 30 i 50 ubiegłego wieku. Czasem w centrum Krakowa można było przejść z brzegu na brzeg. Drgua rzecz wymaga wizyty w tym mieście i poszukania w kościołach. W kilku z nich zaznaczone są linie wysokiej wody z największych powodzi. W skrócie, bez zapór i śluz Wisła albo byłaby strumykiem albo zalewała prawie że do rynku.


 Wiosłuję w upale. Po godzinie docieram do pierwszej śluzy. Krótki telefon, chwila czekania i darmowe śluzowanie. Kiedyś kosztowało 4-5pln teraz jest w całym kraju darmo. ;) Potem znowu do wioseł. Brzeg na tym odcinku jest mało ciekawy, widac zabudowania, drogi, miasto - no generalnie cywilizacja. Jako że płynę to drugi raz, to chce pokonac ten kawałek jak najszybciej.

 

 Docieram do Sluzy Przewóz. Ta  praktycznie nigdy nie działa bo jest za mało wody. Jak planowano uregulowanie Wisły, to 20km dalej miała być kolejna śluza, ale nie powstała. Wiec poziom wody za Przewozem zawsze jest za niski

 

 Ta przenoska jest mordercza. Upał niemożebny, a do przeniesienia jest jakieś 150m przez teren śluzy i dodatkowo 200m kanału poniżej. Przenoskę kończę z zawrotami głowy i kołataniem serca.

 Ruszam dalej, ale nurt nie niesie. Jest wyjątkowo niski stan (wszystkie wodowskazy na czarno) i rzeka przesuwa sie może z predkoscia 1km/h.

 

  Docieram do 100km. Tu powstają zaczatki przystani flisackiej. Na razie jest to kawałek błotniście wydeptanego brzegu, ale przynajmniej jest jakaś informacja.  Z pomocą opa wyciągam kajak na brzeg. Jest miejsce na namiot na świeżo skoszonym sianie. Jest też bar z prysznicem z kilka złotych. Robie zapas wody, zjadam ciastko i owsiankę, rozstawiam namiot. Kąpiel i wykończony kładę się spać.

Ze spaniem jest problem. Muszę zostawić otwarty tropik. Jak go zamykam to opary z siana od razu powodują ból głowy. Jak otwieram to jest zimniej, ale głowa nie boli.

 Koło jedenastej wybudam sie kiedy dopływa kolejny kajakarz. Ten startował z zerowego i nie dosc że walczył z temperaturą i powolnym nurtem, to jeszcze stopień Kościuszko był zamknięty z powodu zawodów i gość się ewidentnie przemęczył. Słysze jak rozmawia z obsługą przystani i mam wrażenie że ma udar cieplny bo mówi bardzo nieskładnie.


Dzień 2 (kilometry 100-160)

Pobudka wcześnie rano. Pakowanie kajaka i koło 8.00 ruszam z błotnistej przystani. Widać że poziom wody od wczoraj opadł. Mimo młodej godziny żar się leje z nieba. Czapka zydwetka, ręcznik na kolanach, masa kremu do opalania na rekach. 

Płynę. 


Na tym odcinku po obu stronach są wysokie wały więc nie widać nic poza nimi. Mijam Niepołomice. Jakieś dwie godziny później spotykam małżeństwo na starym kajaku. To emeryci którzy płyna do Gdańska. Mają czas, są dobrze wyekwipowani i widac ze nic ich nie goni.

Udaje mi się utrzymać tempo 6km/h. Piję rozpuszcone tabletki z magnezem, koło południa zatrzymuje się na obiad i wciągam MRE podgrzane na gazie. Smakuje paskudnie. Wydaje mi się że kiedys były smaczniejsze.

Na 119 kilometrze trafiam na bystrze zaraz za zakrętem. Próbuje spłynąć prawą stroną ale kajak więźnie na kamieniach. Trzeba wyskoczyć i przepławić na cumie. Tak czy inaczej  do środka wlewa się sporo wody. I nie ukrywam, przedarcie się przez to bystrze było wyczepujące.

Co chwila moczę w wodzie czapkę, żeby choć czerep się wychłodził. Często też zanurzam dłonie w wodzie - na mokrej skórze wolniej robią sie odciski. Odcinek daje mi w kość jeszcze bardziej niż wczorajszy.

Około 17.00 zaczyna się chmurzyć na poważnie. Daje to ulge od słońca ale staje się niesamowicie duszno.Mniej więcej wtedy kończy mi się woda do picia.

 O  osiemnastej docieram do Opatowca i wtedy zaczyna lekko padać. Wyciągam kajak na brzeg zaraz za przeprawą promową. Próbuję wypytać ludzi na brzegu - gdzie sklep, ale wszyscy przyjezni. GPS prowadzi do dwóch sklepów, które zlikwidowano. W końcu w deszczu trafiam do delikatesów. Usta mam tak wyschnięte że na migi musze pokazac ze chce coś do picia. Odwodniłem się potężnie. Kupuje soki, duży baniak wody, i ostatnią, zeschłą słodką bułkę.

Wracam do promu. Ląduje na cyplu pomiędy Wisłą i Dunajcem. Rozbijam namiot i mając na uwadze opady zakładam wszystkie odciągi. To był dobry pomysł. W nocy zaczyna potężnie wiać. Na wpoły śpiący zapinam jeszcze wewnętrzne paski stabilizujące w namiocie.

Potem już śpię do rana.


Dzień 3 (Kilometry 160-230).

 Pobudka przed szóstą. Na wodzie jestem dopiero dwadzieścia po ósmej. Zmęczenie nie pozwala się chyżo poruszać. Od samego rana wieje zimny wiatr. Słońce pojawia się okresowo i wtedy przygrzewa.

 Wiatr na szczęście wieje w plecy, więc prędkośc płynięcia trochę wzrasta - do 7km/h. Potem dzieje się wszystko. Dwa albo trzy razy dopada mnie deszcz. Ze względu na niski stan wody i kiepską widoczność trudno wypatrywać łach piasku. Przez to kilka razy kajak utyka na dnie. Trzeba wysiadac i przepychac na głębszą wodę. Zamiast obiadu jest kawałek rozpuszczonej czekolady i woda z sokiem. 

  Na tym odcinku rzeka jest znacznie szersza, a wały niższe. Ponieważ jednak brzegi są najczęściej zarośnięte drzewo przy drzewie, nie ma co podziwiac na brzegu. Ot od czasu do czasu zza wałów i drzew widać pojedyncze dachy. Czasem jakieś pole.

Mijak pracujące barki, kilka mostów i w końcu dopływam do Połańca.

Oczywiście próg piętrzący wodę jest podniesiony na maksimum wysokości i przez to niespływalny. Obnoska na jakies 100m. Wkurzający jest fakt że pomimo istnienia progu od dziesiątków lat nie zrobiono żadnej pomostu ani kładki dla kajakarzy.

 Po przenosce jestem wyżęty jak szmata do podłogi. Nurt wyraźnie zwalnia. Ale płynę dalej, bo jest dopiero piąta po południu.

 Godzine później jestem jakieś 7km poniżej Połańca i decyduje się na nocleg na piaszczystym brzegu. Jak już się rozlokwałem to okazało się że to miejscówka loklanych wękarzy. Ale dziś tylko zanęcali a zasiadkę planowali  dopiero na weekend.


Dzień 4 (kilomety 230-287)


 Pobudka 5.30. Do tego żwawsze zbieranie i równo o siódmej jestem na wodzie. Z rana jest nieźle.  Można płynac bliżej brzegu i chować się w cieniu drzew.Zeby nie było kolorowo - widać że rzeka jeszcze opadła i płynie jeszcze wolniej. 

 

To oznacza że jeszcze łatwiej zapędzić się na płyciznę. Niby są tyki i wiechy które wyznaczają tor wodny, ale przy tak niskiem stanie pomaga to tylko trochę. Pojawiają się za to pierwsze wzgórza za wałami i przez to są jakieś widoki w końcu - to znaczy widać wsie na brzegach w całej okazałości.

Pojawia się wiatr, tym razem w twarz, który jeszcze bardziej spowalnia. Mam serdecznie dość, zastanawiam się czy nie skończyć spływu w Sandomierzu. 

Kiedy tam dopływam pomysł od razu wybija mi się sam z głowy. Nabrzeże jest nieprzyjazne - tylko slip dla łodzi i przystań białej floty. No i żeby dojść na dworzec musiałbym pokonać kilometr pod górę, przejść straszliwie długim mostem i iść jeszcze dwie godziny na dworzec. A stamtąd powrót z trzema przesiadkami. Zmęczony czy nie - płynę dalej.

Oznakowanie robi się coraz lepsze. Tor wodny jest w miarę spływalny. Pojawiają się też pierwsze płaskodenne łodzie flisackie idące na silniku w górę rzeki. O siedemnastej dopływam do Zawichostu. Ląduję pod wodowskazem i idę do sklepu. Okazuje się że mogłem zacumować przy promie, byłoby bliżej. Po spacerze mam tak dość że jak spływam 500m poniżej promu i znajduje fajne miejsce to od razu cumuje i rozkładam obóz. Poniiważ namiot jest w słońcu, to rozkłądam sobie matę w jego cieniu i śpię przez godzinę zanim słońce się nie przesunie. Potem dopiero wpełzam do środka.

W nocy przychodzi wydra czy inne coś i skacze do wody polując na ryby. Budzi mnie ze trzy razy.


Dzień piąty (kilometry 287-359)


Tym razem na wodzie jestem już kwadrans po siódmej. Wiosłuję choć nurt słabo niesie. Na brzegu pojawiają się skaliste kamieniłomy. Robią wrażenie. Na zdjęciach słabo wychodzą bo dystans jest za duży dla apartu w telefonie.

Srednia prędkość jest około 6km/h więc nie liczę na dotarcie do Kazimierza. 

Oznakowanie torowe jest coraz lepsze. Z tyk i wiech przeszły na dwubarwne tyki. Zielone po lewej i czerwone po prawej. Coraz więcej jest też flisackich łodzi. Przy czym coraz więcej oznacza dwie na godzinę.

Mijam jeden czy dwa mosty.

Koło południa wpływam w obszar w którym w nurcie pokazują się duże wyspy. Ogromne wyspy. Tutaj znowu trzeba pływac od brzegu do brzegu żeby je omijać. Musze parę razy stawać na kajaku żeby zobaczyć w dal bo pomiędzy niektórymi wyspami są łachy piachu i trzeba je omijać.

Zeby było ciekawiej, wiatr też kręci. Raz z przodu raz z tyłu. Głębokość wody zmienia się skokowo. No i zamiast piachu na wypłyceniach pjawia się kurzawka. Wygląda jak zwykłe dno ale można wpaść w nią po kolana albo i głębiej.

Koło czwartej wypływam z tej wariackiej strefy. Rzeka wyraźnie przyśpiesza. Mijam tabliczkę 150km. Teraz znowu można płynąć po prostu wzdłóż zewnętrznych brzegów w szybszym nurcie. Mijam prom i plaże dla naturystów. Na plaży dwóch samotnych panów, bardzo smutny widok.

Chwile po osiemnastej dopływam do Kazimierza. Dłuższą chwilę zajmuje mi znalezienie wejścia do mariny. To jest pierwsza przystań od Krakowa. 259 kilometów między przystaniami. 

 

  Robie opłaty, rozbijam namiot, idę zwiedzać. Kazimierz jest małym i bardzo ładnym miastem. Dużo starych, drewnianych domów i bardzo kameralna atmosfera. Zjadam pózny obiad, kręc  się po rynku. 

  Późnym wieczorem wracam na marinę, myję kajak i zostawiam go do wyschnięcia przez noc.

Dzień szósty (dużo kilometrów tyle że pociągiem)

Pobudka 5.30. Namiot o dziwo bez sladu kondenzacji, można zwiać. Pakuję kajak, wurzucam niepotrzebne rzeczy. Kwadrans po siódmej ruszam na przystanek PKS. Do przejścia jest 700-800 m ale ciężar bagaży robi swoje.

O 8.05 przyjeżdzą autobus MZK jadący prosto na dworzec do Puław. Tam łapię pociąc IC prosto do Sosnowca. Generalnie połączenie z Kazimierzem jest nadpodziewanie dobre - dużo lepsze niz sie spodziewalem.

Sama jazda pociagiem jest średnia. Niby ekspres ale przyjeżdza z pół godzinnym spóźnieniem. A potem to spóxnienie się zwiększa. Do Sosnowca trafiam 72 minuty po czsie. 


Na koniec tradycyjny film z odcinka.



3 komentarze:

  1. Bardzo fajny opis. Dawno, dawno temu wypadła nam wycieczka rowerowa w czasach "upałów stulecia" i stwierdziliśmy że będziemy wstawać o 2 w nocy i o 10-11 przed południem już byliśmy po pokonaniu odcinka. Ale na wodzie to takie numery nie przechodzą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na mniejszej rzece, typu Warta na wysokości Częstochowy to można spokojnie w nocy pływać. Ale na Wiśle, to tylko flisacy robia spływy nocne, z tym że oni rzekę na pamięć znają.

      Usuń
  2. Szacun za dystanse... Szczegółowy, ciekawy opis, super. Przenoski w upale nie zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń