Test

Ogromna prośba do wszystkich którzy tu zaglądają - komentujcie, to co czytacie. I jeśli możecie to piszcie skąd jesteście i jak trafiliście.

niedziela, 23 grudnia 2018

Dodastek do miandasowego wpisu.

Dzień drugi - Garnek

(...) Przy okazji od miejscowego chłopa dowiadujemy się, że przenoska nie była konieczna, bo jakieś pół kilometra wcześniej można było wpłynąć w lewą odnogę, gdzie mieści się gospodarstwo agroturystyczne (do obniesienia tylko mały wodospadzik) i wypłynąć tu: (...)





Nie do końca tak to wygląda. Faktycznie pół km wcześniej jest na lewym brzegu jazz w stanie na wpół zniszczonym. W zasadzie to wygląda tak, jakby wbito stalowe pale i zasypano kamieniami, a boki wymurowano.



Spokojnie da się przenieść i to w miarę wygodnie.



 Problem zaczyna się potem. Do kanału trafia może z 20% całego strumienia, więc miejscami jest 5cm wody. Z racji meandrów, płycizny graniczą z 2 m głębią (zmiana na dystansie 5m). Zwalone drzewa trafiają się oczywiście w tych głębokich miejscach. Jedno takie musiałem połamać stając na nim.
Po jakichś 150 m od wpłynięcia w kanał, jest most, a pod mostem powbijane drewniane pale. Są grube - ok 15 cm i powbijane bez sensu, więc trzeba wysiąść z kajaka i go przeprowadzić. Potem jest jakieś 300m meandrów i oba nurty się łączą. Miejsce łączenia łatwo przegapić, lewy kanał na wylocie wygląda jak większy rów melioracyjny.

piątek, 7 grudnia 2018

Gotowanie w terenie - lekko i (w miarę) tanio.

 Kuchenek i menażek turystycznych jest od groma i ciut. Od całkiem tanich chińskich patyczaków za 40pln (są zadziwiająco sprawne), do profesjonalnie drogich zestawów zbudowanych z uranu i pajęczej nici. Trzeba sobie to jakoś wypośrodkować cena vs użyteczność vs jakość.

 Udało się zakupić menażkę z przeceny w Decathlonie, o taką: https://www.decathlon.pl/menaka-aluminiowa-dla-1-osoby-id_8246405.html . Cena regularna to 99pln, ale w listopadzie/grudniu, obniżają na 69 - i uważam że to maksymalna kwota jaką można dać za dwa aluminiowe garnki.
 Co ciekawe, ta menażka jest niemal identyczna (nie ma dziubka), jak ta: Optimus Terra Weekend HF. Tyle że ta profesjonalna kosztuje w przecenie 134pln. Czyli dwa razy więcej.

 Do kompletu trzeba dorzucić palnik. Najpierw miał być BT-3000 za 40pln, bo jest zacny. Ale okazało się że ma łapki za krótkie żeby trzymać radiator. Pomogli sąsiedzi z południa - firma MEVA. Która poza gazownictwem przemysłowym, robi też dla turystyki. Na serwisie aukcyjnym, ich kuchenka HIKER, kosztuje 82pln. Co ciekawe, jest niemal identyczna z kuchenką Optimus Crux, którą w mega promocji można kupić za 130pln

 Można więc skompletować zestaw za 151pln, zamiast za 260pln. Co cieszy.

 UWAGA: Gwinty w kartuszach teoretycznie są takie same, w praktyce bywa różnie. Kuchenka przetestowana z :
 - Optimus Energy 440 i 230 - działa poprawnie (zielone butle)
 - Power Gaz 450 i 220 - działa poprawnie (szare butle)
 - Providusit 220 (granatowe) - NIE DZIAŁA  - na końcu gwintu dodali przetłoczenie, i zaworek w kartuszu się otwiera ledwo ledwo.



Lekkie kuchenki, mają jedną wadę, brak wiatrochronu, jak widać powyżej. Oczywiście można poukładać graty dookoła, żeby zrobić wiatrochron. Albo znowu kupić 'profesjonalny' windshield za 50-80pln. Tak, za kilka aluminiowych listków, firmy śpiewają taką kwotę.




Masz rozum i... ręce to kombinuj. Dwie puszki po piwie, gumowa bransoletka i dziesięć minut pracy. W efekcie powstał bardzo lekki prototyp wiatrochronu.


Ciężko tu wdawać się w szczegóły. Bransoletka na kartuszu, dociska do niego dwa wycinki ze ścianek puszek. Od góry trzeba zrobić trzy małe podcięcia na łapki kuchenki, od dołu przynajmniej jedno na pokrętło. Tutaj uwaga, na lato lepiej zrobić trzy duże pocięcia od dołu, żeby butla się nie rozgrzewała.

Po ustawieniu i zalaniu, można gotować. Idzie to naprawdę ekspresowo.



Po skończeniu gotowania, trzeba wyłączyć gaz, dać zestawowi pięć minut na wystygnięcie i można pakować.

Co do dziur od dołu. Jak się zrobi tylko wycięcie na pokrętło, to butla dość silnie się nagrzewa od promieniowania z palnika. Dlatego na lato, lepiej wyciąć  więcej bo i tak jest ciepło. Za to na zimę, lepiej zostawić więcej materiału i polepszyć warunki palenia.

EDIT:
"Jeśli nie potrafisz czegoś wyrazić cyframi, to znaczy że nic o tym nie wiesz" - Kelvin.

 Nie było rady, trzeba było zrobić DOE i określić wpływ osłony na gotowanie.
Warunki eksperymentu:
Menażka napełniana 0,6litra wody kranowej, grzana do stanu zagotowania. Kuchenka ustawiana na 3,5 obrotu (max to 4,5 obrotu). Gotowanie pod przykryciem górną częścią menażki. Pomiędzy każdym testem 10 minut ustalania temperatury do poziomu otoczenia. Woda zalewana za każdym razem nowa. W trakcie testu na zewnątrz, kuchenka ustawiona na plastikowym stoliku. Słaby wiatr 2-5km/h (bez osłony widać ze ma wpływ na płomień)
Sześć testów, w kolejności jak poniżej:

- Piwnica, temp 15 stopni, bez osłony -- 135 sek
- Ogródek +/-0 stopni, bez osłony - 184 sek
- Ogródek +/-0 stopni, z osłoną - 153 sek
- Ogródek +/-0 stopni, z osłoną - 157 sek
- Ogródek +/-0 stopni, bez osłony - 196 sek
- Piwnica, temp 15 stopni, bez osłony - 145 sek

Taka kolejność pozwala uniknąć wpływu zmiany ilości gazu w kartuszu.

Wykresów robić nie będę, ale z prostych przeliczeń wychodzi:

Gotowanie na zewnątrz bez osłony -   5min 15 sek/ litr,   z osłoną  4min 10 sek - czyli różnica na poziomie 20-25 procent.  Gotowanie wzorcowe - 3min50sek.
Dało się wyraźnie zaobserwować, że dość mocno podgrzewa kartusz - już po kilkudziesięciu sekundach płomień wyraźnie się zwiększał, czyli rosnące ciśnienie wypycha gaz szybciej.

Wniosek

- osłona daje i to dużo jeśli chodzi o czas gotowania
- prawie zrównuje czas z gotowaniem wewnątrz.
- z osłoną ostrożnie, przypuszczam że gotowanie w pomieszczeniu z założoną osłoną przegrzałoby kartusz.












sobota, 27 października 2018

Bułgaria - wycieczka z górami i historią w tle (trochę wody też jest).

 Tym razem szefostwo nie ukrywało. Sprawa jest poważna, więc jedziecie we dwójkę. Miałem wprawdzie niejasne wrażenie że nie do końca ufają mojemu rozsądkowi i umiejętności prowadzenia samochodu, ale we dwójkę raźniej. Macie więc po sto kolumbijskich pesos na łeb, bilet lotniczy i nocleg w najbliższym hotelu w okolicy. Budżet jak u Jamesa Bonda w Casino Royale.
 Pobudka w niedzielę o drugiej trzydzieści. Kawa, taksówka, lotnisko. Wylot o szóstej pięć, do Frankfurtu. Przesiadka i lecimy do Sofii. Około czternastej byliśmy na miejscu. Dla porządku trzeba było popchnąć zegarki o godzinę do przodu (w końcu egzotyczny kraj), wziąć auto z wypożyczalni i w drogę.
 Przejazd przez Sofię, jest intrygujący. Z jednej strony, pokomunistyczne blokowiska w na wpół agonalnym stanie, z drugiej - dużo nowych budynków, dobre drogi i ogólna sympatia otoczenia.
 Droga na Petricz - to jak rajza bez Sosnowiec - czyli droga na zatracenie. Pierwsza połowa, całkiem ok, ale potem wjeżdża się w góry. Droga leci wężykiem, tubylcy lecą stówką, wyprzedzają na trzeciego, zajeżdżają drogę i takie tam atrakcje. Do tego ograniczenia prędkości i masa fotoradarów.
 Do hotelu dotarliśmy chwilę po piątej. Zmęczenie i jet lag zrobiły swoje - spać.
 Poniedziałek rano, pobudka o piątej. Na dworzec ciemno, ale spać się nie chce. Idę na spacer. Hotel ulokowany jest poza miastem. Obok jest szpital, a potem już tylko polna droga.

Na ogrodzeniu tabliczka jak powyżej.  Zrozumiałem tylko tyle że to strefa ochronna. Wdzięczny będę za tłumaczenie tego "leczebno kalonahodiszcze"

 
Błąkając się, dotarłem na stację kolejową w samym środku niczego. Dosłownie niczego. Po drugiej stronie nasypu z peronami są pola, a w pobliskim lasku jedno czy dwa domostwa. Stacji nie ma nawet ma mapach google ;). Ale pociągi się tam zatrzymują.

 Poszedłem trochę w czarną pustkę - mapa pokazywała że w okolicy jest rzeka. Niestety drogi w rzeczywistości nijak nie pasowały do tego co podpowiadał telefon. Zostało więc wrócić do hotelu na śniadanie (serwowali dopiero od ósmej) i jechać do pracy.
 Na kolejne wyjście udało się załapać późnym popołudniem. Znając drogę, szliśmy żwawiej i udało się dojść do rzeki.
 Rzeka typowo górska, płytka, szeroka, dno i brzegi wysypane otoczakami. Szerokość, może trzydzieści metrów, ale po ukształtowaniu brzegu, widać że czasem jest kilka razy szersza.


   Płynie wartko w stronę Grecji, kilka kilometrów dalej jest granica.

   W środę zmienialiśmy lokalizację, z Petricz do Plovdiv przez Sofię. Jest wprawdzie alternatywna droga, przez góry, ale wszyscy ją nam odradzali.

    Ponad osiemdziesiąt kilometrów takiej drogi. O dziwo, bez większych wzniesień. Zrobili ją na płasko, obcinając niektóre góry.

 Przycinanie gór, zostawia niestety takie ostre stoki nad jezdnią.


Na postoju zdjęcie rzeki, tej samej która później dociera do Petricz. Mniej więcej od tego miejsca zaczynają się spływy pontonowe i kajakowe.

 Do Plovdiv dotarliśmy na tyle wcześnie że można było wyjść na miasto pozwiedzać. Wyjście było zupełnie bez pomysłu, bo nie sprawdziliśmy co w mieście jest do oglądania.
 I dlatego było wielkim zaskoczeniem. Z hotelu przez rzekę, a zaraz po drugiej stronie, na górze widać ruiny na szczycie góry. 

  Dojście na górę, przez takie właśnie ładne uliczki.


 Z góry, widok na miasto. Z twierdzy zostały tylko fundamenty, ale planują ją odbudować.


 Schodząc z ruin, weszliśmy coś zjeść. W knajpie łaził oto taki młody kot. Tam wogóle wszędzie są koty. Wypasione, zadbane i bardzo pewne siebie. Jedzenie średnio przypadło mi do gustu. W teorii placek ziemniaczany z serem. Tyle, że zarówno placek jak i ser były lekko kwaskowate, i doprawione szałwią (chyba). Zjadliwe, ale nasz placek po zbójnicku dużo lepszy.



 Schodząc dalej, taki o to zabytkowy słupek. Całe to wzgórze jest zabytkowe. Kamienice pobudowane na fundamentach tysiącletnich budynków...

 Ogromne zaskoczenie. Najstarszy na świecie grecki teatr jest w Bułgarii.


 Najstarsze Bułgarskie gimnazjum


 Wieża kościoła prawosławnego.

 Kolejny zabytek, elegancko wkomponowany w skrzyżowanie na deptaku.


  Mury obronne z czasów Marka Aureliusza.


 Fontanna przed urzędem miejskim.


Śpiewające fontanny. Niestety, czynne były tylko te małe (na pierwszym planie). Fontanna główna, ta w tle która wygląda jak basen miejski, jest uruchamiana tylko od święta.



 I jeszcze taka ciekawostka, kładka dla pieszych, obudowana sklepami po obu stronach.

  Centrum miasta, jest spokojne i bezpieczne. Nawet po zmroku ludzie chodzą, dzieciaki biegają, sklepy są czynne.
   Ciekawostka : jest to najdłużej, w sposób ciągły zamieszkane miasto w Europie. Ponad dwa tysiące lat. Historia jest tu widoczna na każdym kroku. Masa pomników, monumentów, zabytkowych budowli. Mają bardzo dobre podejście do przeszłości- starają się ją zachować jej ślady jak tylko się da. Stąd, górujący nad miastem pomnik Żołnierza Radzieckiego, nie został wyburzony po upadku komunizmu. Zresztą, dla miasta które ma tysiąclecia spisanej historii, komunizm był zaledwie krótkim epizodem. Nie gorszym niż najazdy Gotów czy innych barbarzyńców.

 Wyjazd choć ciężki, bardzo udany.

 Podpowiedzi dla jadących tam:
- Napisy są z reguły w dwóch alfabetach. W miastach są również angielskie tłmaczenia.
- Fonetycznie język nie jest podobny do naszego, ale jeśli ktoś zna cyrylicę, większość napisów odczyta i zrozumie.
- Waluta to lewy, jeden lew kosztuje ok 2pln. Po przeliczeniu, ceny podobne, ale nieco niższe niż u nas.
- Na zwiedzanie Plovdiv trzeba zarezerwować ze trzy dni, żeby zobaczyć wszystko.
- Zwiedzanie Petricz, nie ma większego sensu. Małe miasteczko, ładne, ale bez ciekawych rzeczy.
- Północna część miasta, to niestety blokowiska i strefy przemysłowe, nic ciekawego.
- Góry w paśmie południowym nie za bardzo wyglądają na turystyczne. Strome, kamieniste, dużo osypisk. Na północy jest znacznie lepiej. Są to w większości góry wysokie, pasma powyżej 2,5km.
- Pogoda ja na październik, bardzo dobra. Nad ranem +2, ale już o dziesiątej +22.
- Kraj jest jeszcze bardzo kontrastowy. Z jednej strony historyczny wygląd, jak u naz w Krakowie bądź Toruniu, z drugiej, dużo agencji towarzyskich i kasyn. Przy czym są to przybytki na wizualnym poziomie naszych lat 90.
- Hotele tanie, ale z niskim standardem. Standard taki jak u nas jest w hotelu 2,5/3* jest tam dostępny dopiero w 4* hotelu.


sobota, 6 października 2018

Mam nowy namiot :) - Vango Nevis 200


 Namiot rzecz poważna, lepiej go na wyprawie mieć niż nie mieć. Jest wprawdzie spora grupa miłośników tarpów i trudno przecenić ich zalety, ale nie lubię bliskiego obcowania z robactwem. Zwłaszcza z komarami. Używałem różnych namiotów, ostatnio Colemana Darwina 3. Nie mogę na niego narzekać. Dwie osoby, plus bagaż mieszczą się bardzo dobrze. Nawet kajak może być w środku.
 Nowy namiot nie był koniecznością, ale skoro była okazja by zyskać takowy całkiem za darmo ( i legalnie), to szkoda było nie wziąć.
 Z małych namiotów do wyboru był tylko Nevis 200.

 O samym namiocie. Produkowany w Anglii przez Vango. Jest to, jeden z większych tamtejszych producentów, na rynek 'cywilny'. Robi sprzęt na rodzinne wycieczki, trekkingi, ale ma w swojej ofercie trochę sprzętu w wyższe góry lub ultralekkie podróże.
 Namiot waży 2kg. Po odjęciu worka, zestawu naprawczego i dwóch śledzi - 1.8kg. Szczerze mówiąc nie widzę powodu żeby go odchudzać. Układ pomieszczeń wygląda tak:

Sypialnia ma 120 cm na środku, i około 70 cm na końcach. Wysokość na końcach to jakieś 50-60cm. Wodoodporność tropiku 3000mm, podłogi 5000mm. Wprawdzie producenci się ścigają, i produkują namioty które wytrzymują 10 czy 15 tysięcy mm słupa wody, ale prawdę mówiąc - po co? Na Mazurach spędziłem dwa dni ciężkiej ulewy, w namiocie z marketu z odpornością 2000 czy 2500mm. Pozostał suchy, choć kałuże na polu namiotowym miały już po kilka cm głębokości. Niski indeks wodoodporności ma tylko tę wadę, dla mnie, że co rok-dwa trzeba namiot impregnować.

Tutaj moja video recenzja, czy też raczej ogląd namiotu.





Oczywiście kręcąc film się pomyliłem, i podałem szerokość 145 a to jest szerokość wersji jednoosobowej.

Rozstawianie namiotu jest mega proste i zajmuje dwie trzy minuty, jeśli tylko zachowa się kolejność. 
- Najpierw centralny pałąk
- Potem przyłapać jeden koniec namiotu po bokach,
- Ustawić pałąk do pionu
- Przyłapać drugi koniec i zamontować tam krótki maszt,
- Wsadzić maszt z 'pierwszej' strony.
Sypialnia jest spięta z tropikiem, nie moknie przy rozkładaniu w razie deszczu. Z kolei przy składaniu w ulewie, można ją najpierw zdemontować i schować, potem spakować resztę bagaży, a na koniec zwinąć tropik i dać do siatkowanego worka żeby sechł przez cały dzień. 



W środku jest dość miejsca na jedną osobę i bagaż. Dwóch osób nie potrafię sobie tam wyobrazić. Chyba, że to ma być przetrwanie a nie nocny odpoczynek.


 Jak widać powyżej, spakowany Solar mieści się obok śpiącego :). Nie jest to jednak rozwiązanie optymalne, trzeba będzie pomyśleć nad innym ułożeniem kajaka. Tak żeby był węższy a dłuższy.



Miejsca na głowę, i nad nią, jest dość. Nie ma klaustrofobicznego efektu, ani zaduchu. Jak widać człowiek w śpiworze, wypełnia miejsce dość ściśle. Białe kropeczki na zdjęciu to kropelki kondensacji. W wyższych temperaturach powinno być lepiej, ale to zdjęcie było robione przy +5 stopniach.


Tropik jest oddalony od sypialni od 8 (szczyt) do 15cm (boki), jest to dość dużo żeby zapewnić swobodny przepływ powietrza. Otwory wentylacyjne na obu końcach. Niestety nie ma górnych otworów pod okapami nad drzwiami - nie wiem czemu, bo to idealne miejsce.


Po jednej ze stron namiotu jest przedsionek. Można tam zostawić buty, albo bardzo mały plecak. 30 może 40 litrów, nie większy. Główną zaletą przedsionka, jest to że w deszczu nie leje się do sypialni przy wychodzeniu.

 Kondensacja - w tym typie namiotu nie do uniknięcia. Dużo wody się zbiera na ściankach. Większość z niej spływa na boki, trochę trafia na sypialnie. Sypialnia jest na szczęście hydrofobowa, i nie przemaka. Jednak, co bardzo istotne, pomimo kondensacji w namiocie nie jest duszno, wentylacja jest bardzo dobra.

Duże zaskoczenie, pod okapami drzwi, nie ma otworów wentylacyjnych :( . Szkoda bo to idealne miejsce, a może zmniejszyłoby kondensacje.


 Ilość wody po dwóch noclegach, przy raczej chłodnej nocy.

 Schnięcie - słaba strona, taki urok nowoczesnych tkanin. Przy październikowej pogodzie, dosechł dopiero koło 10 rano. Dlatego lepiej pakować tropik osobno.


  Można rozstawić sam tropik, bez sypialni. Wtedy do noszenia jest tylko kilogram, ale za to komary nawiązują bliższą znajomość. Przy wyprawach, można rozstawić tropik w przerwie obiadowej - osłoni od słońca, a przy otwartych po obu stronach drzwiach, będzie dobry przewiew.


 Sypialnie można narzucić na wierzch, żeby też podeschła. Co jest fajne - łatwo ją wywrócić na lewą stronę  i dokładnie wysuszyć.
  
  EDIT (po kilkunastu użyciach w różnych warunkach).
  • Nie przemaka :) ani tropik ani podłoga nie puszczają nawet jak namiot stoi w wodzie.
  • Jeżeli śpi się w śpiworze, to namiot podnosi temperaturę o 2,5*C . Prawdę mówiąc przy tak małym namiocie spodziewałem się większego wyniku.
  • Kondensacja, kondensacja, to jest modne na wakacjach.. Nieważne gdzie go rozstawisz. Wysoka trawa, klepisko, piasek. Nieważne jak będzie ciepło w nocy 2 czy 12. Rano tropik od środka będzie mokry ana sypialni od wierzchu zawsze znajdą się kropelki wody.
  • W trasie zwijam go na mokro. Wieczorem zaczynam od rozstawienia i wietrzenia. Na początku chciało mi się zwijać osobno tropik, osobno sypialnię, ale teraz już nie.
  • Worek się zaczął strzępić na przeszyciach.






czwartek, 13 września 2018

Francja - Lyon - wycieczka z pływaniem na dziko.


 Tym razem za podróżą nie kryła się szefowa, która zleciła poprzedni, walentynkowy wyjazd, do miasta z lwem w herbie. Ot rutynowa robota. Weźmiesz sto kolumbijskich pesos, i tak jak ostatnio podszyjesz się pod sprzedawce tanich rurek do nurkowania. Zlokalizujesz i zrobisz co trzeba, a potem znikniesz
jak sen jaki złoty.
Fajnie by było.
 W rzeczywistości, wyjazd to przelot najtańszym lotem, i dwa dni mozolnej pracy nad papierami. Do tego budżetowy hotel B&B. Ale, korzystając z okazji że dni ciepłe, a do jezior z hotelu niedaleko, były duże szanse że uda się popływać.

Pobudka o chorej godzinie. Trzecia zero zero. Taksówka i dosypianie w samolocie. Hotel. Ogarnięcie, spakowanie i heja w drogę .

Tym razem wybrałem trasę wzdłuż zachodniego brzegu. Z założeniem że dojdę do plaży.




Po drodze minąłem wypożyczalnie kajaków, niestety nieczynną.



Koniec końców, krętymi ścieżkami dotarłem kolo pierwszej na planowane miejsce. Plaża, poniżej i na prawo od wypożyczalni żaglówek. W sezonie jest tutaj kąpielisko.


Hyc do wody. Cieplutko, czysta, płytka. Dno kamieniste. Popływałem, w te i nazad.

Trochę wody, słońca i od razu człowiek szczęśliwy.


W niektórych miejscach jest tak płytko, że można stanąć i nakręcić film.



 Większość płycizn jest oznaczona żółtymi bojami.


Po drugiej stronie, ładna, ale niestety kamienista plaża.


Na jeziorze jest sporo wysp. Wszystkie z kamienista plaża. Dużo zieleni i nieagresywnych łabędzi.


Na zachodnim brzegu klub sportowy z kajakami i małymi żaglowkami. Wypożyczalni brak, uciechy tylko dla członków klubu.

Ponad półtorej godziny luźnego pływania w pięknych okolicznościach przyrody.



Potem pieszo przez parki i stawy, droga dookoła wschodniego brzegu.



Na moście człowiek spytał mnie o drogę. Ja nie znam francuskiego, on angielskiego, ale dogadaliśmy się na tyle że zrobiłem zdjęcie wehikułu i dowiedziałem się że podróżuje do jakiegoś innego Kraju.
Lepsze to niż traktor, co nie ;)

Późnym popołudniem, zrobiłem jeszcze zakup w postaci soku, i polazłem do hotelu spać.


Drugiego dnia, udało się jeszcze popływać po osiemnastej. Tym razem na La Grande Large. I tu o mało nie zostałem rozjechany przez kajak. Model sportowy, w którym siedzi się tyłem i zasuwa. Przepłynęły między mną a bojką. Hol do bojki ma 2,5m długości, wiec to było naprawdę o pici włos. Jeszcze przed wiosłem pod wodę uciekałem ;) Chłopak był bardziej przestraszony niż ja zdziwiony.


Jeszcze kilka smaczków dotyczących budowli hydrotechnicznych, falochron z kaloryfera.

Fotka na do widzenia i do hotelu. Potem już tylko praca.

Wpis udało mi się zrobić jeszcze na lotnisku w Lyon, ale zdjęć nie dałem rady z telefonu wrzucić .


Przy okazji, we Francji potrafią całkiem elegancko zareklamować dziurę w dupie. ;)